Arkadiusz Jaworek

INTERNETOWY WYWIAD Z JACKIEM DEHNELEM

Arkadiusz Jaworek: Pana najnowszy zbiór minipowieści Balzakiana to pastisz, parodia, a może żadne z wymienionych? Chciałbym spytać, ile w niej Pana, a ile samego Balzaka?


Jacek Dehnel: „Pastisz” w Polsce kojarzy się głównie z jakąś humoreską, zabawką, a przecież pastisz może być mądrym dialogiem z tekstem oryginalnym; gry literackie służą czasem sprawom bardziej poważnym niż najwykwintniejsza nawet rozrywka. A zatem: jest to bardzo poważny pastisz, hołd balzakowskiemu sposobowi widzenia i opisywania społeczeństwa. Balzak przejawia się w tej książce na najrozmaitsze sposoby: przez samą formę minipowieści, przez remake (Domu pod kotem z rakietką), przez nawiązanie do balzakowskich tematów (skąpstwo, rodzina, mezalians, dandysi i nuworysze, itd.) i konkretnych postaci, aż po dosłowne cytaty włącznie. Ale tekst całości jest, rzecz jasna, mój – to ja wymyśliłem sobie projekt pisarski pt. „przyłóżmy Balzaka do Polski po 1989 roku”, to ja osadziłem te minipowieści w naszych realiach, skonstruowałem miejsca i zaludniłem je postaciami, którym dałem słowa i losy.


Skąd pomysł na stylizowanie na Balzaka? Widzi Pan może podobieństwo między społeczeństwem polskim XX i XXI wieku a francuskim z czasów Balzaka?

Ogromne. To są dwa społeczeństwa, które po wielkich dziejowych przemianach: społecznych, politycznych, gospodarczych (rewolucja, wojny napoleońskie i restauracja Bourbonów we Francji i II wojna światowa, PRL i przełom 1989 roku w Polsce) kształtują w bólu nową kapitalistyczną hierarchię społeczną, opartą na pieniądzu. To się zgadza na przeróżnych poziomach, starczy otworzyć niemalże dowolny tom Balzaka i można się dziwować, ile wlezie, jakie to wszystko aktualne.

Rozumiem. A co było dla Balzakianów pierwsze? Balzak czy społeczeństwo? Czy czytając Balzaka, pomyślał Pan o tym, jak jest aktualny, czy może to ludzie dookoła przypomnieli Panu o Komedii ludzkiej?

Społeczeństwo, społeczeństwo, przecież ja w Polsce żyję od ponad 28 lat i obserwowałem na własne oczy kolejne przemiany: Polskę peerelowskiej szarzyzny, peweksów, nędzy i czerwonych flag, Polskę handlu z polówek, kuroniówki, upadających pegeerów, Polskę telefonów komórkowych, importowanych dóbr, gazetek z supermarketów, w których nagle oliwki zaczęły się pojawiać jako oczywista część menu świątecznego, Polskę wchodzącą do Unii, i tak dalej, i tak dalej. A potem otworzyłem sobie Balzaka i uderzyło mnie, że to wszystko zostało już opisane.

Balzak swoim cyklem Komedii ludzkiej chciał ogarnąć całość zjawisk w społeczeństwie, Pan również miał taki zamiar czy może nie miał Pan aż tak szeroko zakrojonych planów? A może inspiracje Balzakiem w Pana twórczości nie są jeszcze tematem zamkniętym?

To był projekt na jedną książkę; być może pokuszę się o część drugą Balzakianów, ale nie chcę tworzyć takiej mapy społecznej, jak Balzak, interesowało mnie to jako pewien typ pisarstwa: pastiszowy, polegający, trochę jak przekłady, na oddaniu swojego gardła cudzej mowie. Zbyt dużo rozmaitych pomysłów na książkę wydaje mi się ciekawych, żebym teraz poprzestał na jednym.

Pierwsza minipowieść, Mięso wędliny ubiory tkaniny, stosunkiem, z jakim odnosi się Pan do mieszkańców Warszawy, a także humorem, z jakim prowadzi Pan narrację, przypomina mi Pawia królowej Doroty Masłowskiej. Czy czuje Pan tym samym, że wpisuje się Pan w nurt pisarzy opisujących współczesną im Polskę? Z drugiej strony, wydaje mi się, że słusznie, kojarzy mi się to również z Balzakiem i jego cyklem Komedii ludzkiej.

Kojarzy się słusznie, bo to jest tekst akapit w akapit, a czasem nawet słowo w słowo nadpisany nad tekstem Balzaka sprzed blisko 180 lat, czyli Domem pod kotem z rakietką. Typowy remake: reżyser z inną taśmą i inną kamerą realizuje uwspółcześnioną wersję czarno-białego filmu sprzed wielu dekad. Prawdę mówiąc, Doroty Masłowskiej tu nie widzę, bo u niej króluje raczej prozopoemat, pełen onirycznych wizji i surrealistycznych przekroczeń, a ten tekst jest pastiszem XIX-wiecznej powieści realistycznej. Ale tak, oczywiście, starałem się znaleźć klucz do opisania współczesnej Polski, takiej, jaką widzę za oknami, w tramwaju, w sklepie, w mediach: z resztkami PRL-u, politykami LPR-u, kolorowymi pismami, grupami oazowymi, wystawami w Zamku Ujazdowskim, serialami.

Miałem na myśli prześmiewcze i ironiczne traktowanie otoczenia. To, w jaki sposób Pan opisuje poszczególne postaci czy sytuacje. Choćby Joasię Ściepko, o której pisze Pan: „ładna, miła dziewczyna, o której się myśli: »może i było jej trudno w liceum, ale zaoczne zarządzanie w Pułtusku jakoś skończy«”. Stąd, oprócz Komedii ludzkiej, skojarzenia z Dorotą Masłowską. Tak jak i ona, wytyka Pan społeczeństwu jego głupotę, w tym głupotę show biznesu, choć zdaję sobie sprawę, że to może za bardzo ogólne na tego typu porównanie.

Ale to są akurat odbicia złośliwostek Balzaka. Trochę na innym poziomie, bo wtedy, wiadomo, edukacja akademicka to była impreza nie dla kobiet. Ja, prawdę mówiąc, mam wiele sympatii do tych największych nieudaczników w książce, do tych, którzy dają się wykiwać, którzy robią sobie wielkie nadzieje i zostają z niczym, którzy robią skok na szczęście i padając, skręcają kostkę. Bo to jest w sumie bardzo piękne, że ludziom się chce, że dążą, że pragną się wybić – emocjonalnie, finansowo, zawodowo, jakkolwiek; gdyby na świecie było sprawiedliwiej, takie wysiłki zawsze byłyby nagradzane. Ale tak nie jest. Zostaje chodzenie po domu i narzekanie, zostaje depresja, wściekłość, zawód. Nadal nie widzę tu Masłowskiej, prawdę mówiąc…

Nie wiem, jak dla Pana, ale dla mnie postać Adriana Holsztyńskiego stanowi spoiwo łączące przeszłość z teraźniejszością. Z jednej strony, jego zainteresowanie przeszłością, w tym tą bliską Balzakowi, umiłowanie etykiety, dawnych obyczajów i strojów, z drugiej jest reprezentantem współczesnych ludzi sukcesu. Kupuje markowe ubrania w lumpeksach lub na Allegro, których nie byłby w stanie kupić w innych warunkach, jest ambitny, dzięki swojemu sprytowi dorobił się, skupując antyki. Do tego jest mistrzem pijaru i manipulacji. Pan również tak o nim myślał w trakcie pisania? Niepokojąca jest również notka na początku opowiadania, mówiąca o autentyczności wydarzeń. Chyba że jest to jedynie Pańska gra z czytelnikiem?

Adrian to postać autentyczna, ale, na szczęście, nie wszystko, co mu się przydarza w książce, przydarzyło się pierwowzorowi. On nawet nie tyle spaja przeszłość z teraźniejszością, co spaja jakąś urojoną wizję przeszłości, wydestylowaną przez histerię matki, z kulawą wizją teraźniejszości; to jest bohater o psychice dogłębnie zainfekowanej manią „wielkiej historii rodu”, z obsesją szlachectwa (choć, prawdę mówiąc, taki znowu szlachetnie urodzony wcale nie jest). Przez Balzakiana przewijają się takie przykłady niszczącej roli pewnych wyniesionych z domu przeświadczeń, które niekiedy całkowicie uniemożliwiają człowiekowi normalne życie i rozwój.

Tońcia Zarębska opowiada o rodzinie. O tym, że będąc spokrewnionymi, ludzie bardzo często są sobie obcy, zwłaszcza w wielodzietnych rodzinach. Czy jest to jeden z tematów, który chciał Pan naświetlić tym tekstem?

Cóż, tam się kłębi kilka spraw: wspomniana już destrukcyjna rola rodzinnych mitów (w tym przypadku: przekonania, że więzi rodzinne trzeba utrzymywać za wszelką cenę, nawet jeśli rodzeństwo sobie tego nie życzy), kwestie wyzyskiwania słabszych przez silniejszych, winy i kary, samotnej starości.

Zwróciłem uwagę na daty oraz miejsca, w których pisał Pan te utwory i zauważyłem, że dwa z nich – Tońcia Zarębska oraz Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze – pisane były mniej więcej w tym samym czasie. Obydwa są o starszych kobietach, choć zupełnie innych. Tytułowa Tońcia jest dla mnie właściwie zaprzeczeniem Haliny Rotter, wszystkim tym, czym ta druga nie chciała się stać na starość. Czy myślał Pan o nich w ten sposób, pisząc? Czy jedna minipowieść była odskocznią dla drugiej? Poza tym, jak by Pan przyrównał te bohaterki, do głównej postaci Lali, pańskiej babci?

Wszystkie te teksty były pisane mniej więcej w tym samym czasie, równolegle, i jakoś tam na siebie wpływały, wszystkie zresztą są, podobnie jak u Balzaka, powiązane ze sobą. Pierwsze i trzecie są bardziej o młodości i miłości, drugie i czwarte bardziej o starości i samotności (choć to, rzecz jasna, ogromne uproszczenie), ale przecież wszędzie chodzi mniej więcej o to samo, o stracone złudzenia.

A jeśli mam przyrównywać te bohaterki do mojej babci… cóż, z pewnością przypominała raczej Halinę Rotter: błyskotliwą, inteligentną, pełną dystansu do siebie i poczucia humoru. Ale to inne pokolenie, inna biografia. Nie miała w sobie natomiast nic z Tońci.

Czytając ostatni tekst (Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze), miałem wrażenie, że sposób narracji i wplecione opisy są nośne dla obrazu filmowego; miał Pan w tym jakiś cel czy może wyszło tak całkiem przypadkiem lub moje wrażenie jest mylne? Wydaje mi się również, iż jest to opowiadanie trochę inne niż pozostałe trzy. W jego narracji nie czuć już w takim nasileniu humoru towarzyszącego poprzednim. Jego bohaterka również jest inna niż pozostałe, jest w niej siła, której brakowało choćby wspomnianej Antoninie Zarębskiej czy Joasi Ściepko.

Ha, ta siła jest, jak się okazuje, wyjątkowo krucha. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Oczywiście, opowiadanie jest „filmowe”, ale to też ukłon w stronę Balzaka, który niekiedy pisał o swoich bohaterach jak o aktorach na teatralnej scenie: tekst zaczyna się więc od odjazdu kamery z dłoni aż po ujęcie całego pokoju, a kończy na masterszocie, długim najeździe z całego Placu Czerwonego do dziurki w guziku. A zatem kolejny balzakowski wtręt przeniesiony w inne realia. W całości jednak czwarta część wydaje mi się bardzo bliska pozostałym, również jeśli chodzi o poczucie humoru.

Nie chodziło mi nawet o rozpoczęcie i zakończenie tej minipowieści, dla mnie już sam sposób, w jaki Pan prowadzi narrację, jest znaczący. Jest bardzo wydarzeniowa, właściwie więcej w niej elementów akcji, a opisy, jeśli się pojawiają, to dotyczą głównie otoczenia. Budują przestrzeń, dookreślają główną bohaterkę i mogłyby stanowić podpowiedzi dla późniejszej rejestracji za pomocą kamery. Mam nadzieję, że nie zrozumie mnie Pan źle, ale krótko powiedziawszy, ten utwór w trakcie lektury kojarzył mi się ze świetnie dopracowanym (językowo i nie tylko) scenariuszem, w szczególności tym jego elementem, jakim jest treatment. Swoisty treatment, oczywiście. Myślę, że nawet temat jest dla kina interesujący. A jak Pan sądzi? Szukam filmowej dziury w całym?

Nie wiem, prawdę mówiąc, bo absolutnie się nie znam na scenariopisaniu i dramatopisaniu, ba, kilkakrotnie już odmawiałem pisania tego typu tekstów, bo tego się trzeba rzetelnie nauczyć. A ja mam już na głowie pisanie poezji i prozy oraz tłumaczenia, że o malowaniu nie wspomnę. Wystarczy. A przestrzeń… cóż, to jest technika Balzaka, milieu, opis otoczenia, który mówi o postaci niekiedy więcej niż jej słowa i czyny.

Pisał Pan pracę magisterską dotyczącą przekładu wierszy Philipa Larkina, a ostatnio dokonał Pan tłumaczenia jego poezji. Kim dla Pana jest ta postać?

Larkin to znakomity, ba, to wielki poeta, który przeszedł do historii poezji dzięki ledwie czterem cieniutkim tomikom wierszy; pisał niebywale skąpo, ale na najwyższym poziomie. Niebywała, wielopiętrowa twórczość, wiersze zarazem niebywale kunsztowne i uderzające prostotą niektórych fraz.

Larkin w takim razie to całkowite zaprzeczenie Balzaka, który pisał na potęgę. Jego dorobek literacki opiewa na około dziewięćdziesiąt powieści, sam podobno pragnął osiągnąć liczbę stu czterdziestu. Swoją drogą, czytał Pan wszystkie?

Nie, ale przeczytałem kilkadziesiąt utworów. Balzak, jak wiadomo, jest bardzo nierówny, pisał często na akord, po łebkach, łączył wcześniejsze szkice, rozdymał jakieś części, żeby zarobić na wierszówce. Fragmenty ogromnej urody sąsiadują w jego prozie z miejscami zupełnie „puszczonymi”, rzuconymi na papier byle jak. W tym też mieści się trochę uroku tej prozy: po dziesięciu czy dwudziestu stronach nudy trafiamy na jakąś perełkę. To dopiero frajda!

A co z poezją? Ostatnie Pana dokonania pozostają w obrębie prozy. Chwilowo wydaje się ona Panu bardziej nośna pisarsko?

Nie, dlaczego? Wydałem przekład Larkina, który jest robotą translatorską, ale robotą w najwyższym stopniu poetycką. A w nadchodzącym roku, jeśli dobrze pójdzie, ukaże się nowy tom wierszy i nowy tom tłumaczeń poezji, czy w zasadzie próz poetyckich Karlisa Verdinsa. Ale to już zależy od wydawcy. Wiersze sobie po troszku spływają, nie ma co ich popędzać.

Od otrzymania przez Pana Paszportu Polityki minął ponad rok, a Nagrody Kościelskich trzy, czy uważa Pan, że zmienił się Pan od tamtego czasu?

Tak. Bardziej posiwiałem na skroniach.